Obóz NKWD nr 10 w Rembertowie.

Dla tych którzy chcieliby pozna bliżej historię przedstawiamy dwa opracowania na ten temat:

Pierwsze z nich to praca zbiorowa pt. "Sowieckiemu zniewoleniu NIE. Harcerska druga konspiracja 1944-1956".


Wśród wielu "białych plam" naszej najnowszej historii jedną z najbardziej frapujących jest historia, rozbicia obo­zu NKWD w Rembertowie. Bardzo niewiele o nim dotychczas napisano, a ukazujące się dotychczas przyczynki zawierają często sprzeczne informacje.

Obóz w Rembertowie założono je­sienią 1944 roku, w marcu 1945 liczył już około 2500 więźniów. Znajdował się na terenie przedwojennej fabryki amunicji "Pocisk". Spełniał rolę punktu zbornego przed wysyłką w głąb ZSRR. Więźniowie rozmieszczeni byli w głów­nej hali fabryki i kilku mniejszych bara­kach. Teren obozu otoczony był dwoma liniami drutów kolczastych, z wieżami wartowniczymi, w budynku zwanym pałacem mieściła się komenda NKWD.

Z początkiem roku 1945 zaczęły się masowe aresztowania żołnierzy Armii Krajowej i innych formacji niepod­ległościowych. Było również wiele aresztowań zupełnie przypadkowych, najczęściej na podstawie donosów. Jak wspominają więźniowie obozu znajdowało się w nim również wielu Niemców,Volksdeutschów, własowców i innych, do których wszechwładne NKWD mogło mieć zastrzeżenia. Wielu więźniów przed dotarciem do Rember­towa przechodziło śledztwa w więzie­niach UB w Warszawie i innych mia­stach. Do obozu byli przysyłani z wyro­kami na piśmie. Tadeusz Żenczykowski w swej książce "Dramatyczny rok 1945" podaje, że dzienne wyżywienie więźnia wynosiło 100 gramów gliniastego chle­ba, dwa razy dziennie wodnista zupa ze śladami kukurydzy i bez ograniczenia ciepła woda. Jeden z więzionych wspo­mina w związku z tym, że kto nie miał pomocy z zewnątrz długo nie pocią­gnął. Umierało wielu, głównie z głodu. Po każdej nocy zakopywano kilkunastu zmarłych. W pobliżu bramy wewnętrz­nej obozu był wielki rów. Tam zakopy­wano zmarłych. Rów szybko się zapełnił i teren został wyrównany.

Wspominający mówią o częstych przesłuchaniach, przeważnie bardzo ciężkich, jakim byli poddawani przez NKWD żołnierze AK, a szczególnie ofi­cerowie.

Organizacja obozu wyglądała następująco: "byliśmy podzieleni na plutony po 50 ludzi każdy. Kompania składała się z 5 plutonów. (...) Dowódcami drużyn (w plutonie były 3), plutonów i kompanii byli wyznacza­ni więźniowie. Dowódcą batalionu był również więzień, chyba Ukrainiec, na­zywał się Gogal. Komendantem obozu był Aleksandrow, zastępcą Niekrasow.

Nieznana jest dokładna lista więź­niów, których wysłano przed akcją rozbicia obozu "za Ural". W jednym ze wspomnień jest wzmianka, że tuż przed Wielkanocą wysłano transport około 2000 osób. Czy wcześniej były wysyłane transporty? Na pewno tak. Ilu ludzi wywieziono?

W kwietniu i maju przywiezio­no do obozu znaczną ilość akowców z Sokołowa Podlaskiego i Mińska Mazowieckiego. Według posiadanych przez autorów książki informacji liczba więź­niów obozu w momencie akcji była zbli­żona do 2000.

A oto krótka historia oddziału party­zanckiego, który dokonał rozbicia obozu w nocy z 20 na 21 maja 1945. Oddział ten działał na terenie Obwodu Kamień (za okupacji niemieckiej Mewa) tj. miasta i powiatu Mińsk Mazowiecki. Żołnierze oddziału oraz drużyny dywer­syjnej z IV Ośrodka Obwodu "Kamień", która uczestniczyła w akcji, pochodzili głównie z wiosek z powiatu mińskiego. Wszyscy w okresie okupacji niemiec­kiej byli w AK i brali udział w wal­ce z Niemcami. Niektórzy z nich byli w oddziale partyzanckim por. Poraja, działającym na terenie powiatu w 1943. Następnie walczyli w oddziale dowo­dzonym przez kpr. pchor. Kazimierza Aniszewskiego ps. "Dęboróg". Gdy 3 maja 1944 roku "Dęboróg" wpadł w rę­ce Niemców, dowódcą oddziału zo­stał plut. pchor. "Vis" Jerzy Migdalski. Jego zastępcą był wówczas Edward Wasilewski "Wichura". (dowódca plu­tonu GS Szarych Szeregów z Mińska Mazowieckiego).

Po wkroczeniu Armii Czerwonej gdy rozpoczęły się masowe aresztowania żołnierzy AK, ppor. "Wichura" odtworzył oddział: (złożony głównie z GS z Miń­ska Maz.) i podjął zorganizowaną samoobronę. Jego za­stępcą został późniejszy ppor. Marian Arszakiewicz "Wyrwa". Dowódcą druży­ny dywersyjnej IV Ośrodka został ppor. Edward świderski "Wicher". W obozie w Rembertowie więzieni byli koledzy żołnierzy oddziału m.in. aktywny żoł­nierz Szarych Szeregów ppor. Stanisław Maciejewski "Kożuszek".

Oddział wyszedł z okolic Mińska Mazowieckiego w nocy z 17 na 18 maja. Szybkim marszem, korzystając częścio­wo z podwód, dodarł do okolic wsi Długa Kościelna. Tam zajął kwatery. W dniach 18 i 19 maja prowadzono rozpoznania obozu. Ppor. "Wichura" kilkakrotnie wy­jeżdżał motocyklem do Rembertowa, celem zapoznania się z miejscem ak­cji. Wykorzystano informacje uzyskane przez wywiad. Poza tym obóz był ob­serwowany przez wybranych partyzan­tów. Rozpoznano ilość i rozmieszczenie posterunków, sposób zabezpieczenia bram, rozmieszczenie budynków war­towni, baraków z więźniami, budynek komendy NKWD znajdujący się na ze­wnątrz obozu. Niektórzy z uczestników akcji twierdzą, że "Wichura" z "Grotem" wjechali motocyklem na teren obozu i zapoznali się z jego rozkładem.

W nocy z 19 na 20 maja dołączy­ła do oddziału grupa 11 żołnierzy z drużyny dywersyjnej IV Ośrodka Obwodu Kamień, dowodzona przez ppor. "Wichra". 20 maja zakończono rozpoznanie i ustalono plan działania. Dowództwo nad całością objął ppor. "Wichura". Oddział przeprowadzający akcję liczył łącznie z dowódcami 44 ludzi. Całość podzielono na grupy z na­stępującymi zadaniami:

Grupa I - szturmowa 1 plus 12 - dowo­dzi osobiście "Wichura". Zadania grupy to: opanowanie bramy głównej obozu, wejście do środka, otwieranie baraków i uwalnianie więźniów. Likwidacja na­potkanego oporu, jednak bez wdawania się w walkę.

Grupa II - wsparcia 1 plus 11 - dowo­dzi "Wicher". Zadanie grupy to pomoc grupie szturmowej o ile zajdzie tego potrzeba, zajęcie stanowisk naprzeciw budynku wartowni - magazynu i wyeli­minowanie z walki załogi tej wartowni, zmuszenie jej do pozostania wewnątrz budynku. Likwidacja ewentualnej od­sieczy zdążającej na pomoc wartowni.

Grupa III - ubezpieczenia - dowodzi "Wyrwa". Składa się z dwóch podgrup: 1 plus 6 dowodzi osobiście "Wyrwa". Zadanie - opanowanie pierwszej bramy, wejście do obozu, opanowanie małego domku przy bramie (domek ten zwany był przez niektórych wartownią: jeden z więźniów twierdzi, że było to miejsce pracy komendanta obozu i jego zastęp­cy). Podejście do ogrodzenia wewnętrz­nego i otwarcie bramy, lub wykonania przejścia w ogrodzeniu celem umoż­liwienia więźniom ucieczki pierwszą bramą, następnie przejście do bramy głównej i ubezpieczenie akcji od strony budynku komendy NKWD.

Podgrupą 1 plus 11 - dowodzi "Grot". Zadanie to wejście na teren obozu za grupą "Wyrwy" i danie jej wsparcia, o ile zajdzie taka potrzeba: zajęcie sta­nowiska naprzeciw budynku wartowni głównej i wyeliminowanie jej z walki, zmuszając ogniem dwóch erkaemów i dziesięciu peemów załogę wartow­ni do pozostania wewnątrz budynku: wreszcie likwidacja enkawudzistów, którzy usiłowaliby iść na pomoc załodze wartowni głównej. Miało to umożliwić "Wyrwie" otwarcie bramy lub zrobie­nie przejścia oraz danie osłony tym więźniom, którzy będą uciekać bramą pierwszą. Po zakończeniu akcji: osłona odwrotu oddziału. Pozwoliło to spraw­nie przeprowadzić akcję, mimo, że po stronie przeciwnika była kilkakrotna przewaga w ludziach i sile ognia. Wieść o tej brawurowej akcji lotem błyskawicy obiegła kraj, dając udręczonym ludziom odrobinę radości.

A oto jak według relacji uczestników, wyglądał jej przebieg: 20 maja 1945 roku późnym wieczorem kolejno, gru­pami nastąpił wyjazd z miejsca zakwa­terowania. Wozy wyminęły Miłosnę, Sulejówek, Wolę Grzybowską i wje­chały do Rembertowa przez przejazd kolejowy na ul. Kilińskiego. Następnie al. Zwycięstwa dotarły do skrzyżowania ul. Jagiellońskiej z ul. Sikorskiego. Tam partyzanci zeskakiwali w biegu z wo­zów i rowem wzdłuż ogrodzenia obo­zu biegli w kierunku drogi wawerskiej. Przeszli tor bocznicy kolejowej, która wchodziła na teren obozu i dalej bie­gnąc skręcili w lewo i doszli do polany znajdującej się w lesie przed bramami wjazdowymi do obozu. Grupa sztur­mowa poszła do bramy głównej. Za nią poszła grupa wsparcia. Grupa sierżanta "Grota" poszła za grupą ppor. "Wyrwy". Obie grupy zatrzymały się przy bra­mie pierwszej. Czekano do zmiany wart. Gdy zmiany poszły na wartownię, ppor. "Wichura" dał gwizdkiem sygnał do rozpoczęcia akcji. Wtedy przy bra­mie pierwszej "Wyrwa" zlikwidował po­sterunki i wyłamując furtkę wdarł się ze swoimi ludźmi do środka. Opanowali mały domek, w którym urzędował ko­mendant obozu. W domu były dwie izby. W pierwszej na krześle siedział sowiecki oficer. Nogi trzymał w misce z wodą. Przed nim klęczał jakiś czło­wiek. Wyglądało to tak jakby mył nogi enkawudziście. Oficer sięgnął po broń. Nie zdążył. Zwalił się z krzesła martwy. Cywil wołał do partyzantów, by go nie zabijali, on jest więźniem. Na ścianie tego pomieszczenia wisiały pęki klu­czy. "Wyrwa" przekazał je do "Grota", a ten do "Wichury". Nie przydały się. Nie było czasu na dobieranie kluczy do zamków. Drzwi wyważano. W tym czasie gdy grupa "Wyrwy" opanowała domek, grupa "Grota" prowadziła ogień na wartownię główną.

Przy bramie głównej akcja rozpoczęła się od likwidacji czterech wartowników stojących na zewnątrz. Następnie grupa szturmowa wyważyła bramę zewnętrz­ną, zlikwidowała posterunki wewnętrz­ne oraz na wieżyczkach (niektórzy twierdzą, że była tylko jedna) i wdarła się do środka obozu. Wyważono bra­mę ogrodzenia wewnętrznego. Grupa szturmowa dostała się pod silny ogień erkaemów i peemów sowieckich. Zostali obrzuceni granatami. Dwóch party­zantów zostało rannych odłamkami, na szczęście lekko. Opór enkawudzi­stów został złamany przez grupę sztur­mową i partyzantów z grupy wsparcia. Grupa szturmowa poszła w głąb obozu. Partyzanci biegnąc od drzwi do drzwi pomieszczeń z więźniami otwierali je siłą. Wychodzić jesteście wolni! - wo­łali. Początkowo nikt nie.chciał wyjść. Więźniowie nie dowierzali. Bali się podstępu. Wreszcie poczęli wychodzić. Teren przed halą, w której więzieni byli ludzie błyskawicznie zapełnił się tłu­mem przesuwającym się w kierunku bramy głównej. Krzyczeli, całowali par­tyzantów, biegli ku wolności. Dźwigali często swój obozowy dobytek. Fala ludzka porwała za sobą kilku partyzan­tów. Znaleźli się tuż przy bramie. Siłą przebijając się przez ludzi poszli znowu do przodu. W tym czasie rozległy się wystrzały przypominające strzały ar­matnie. Z góry dochodził warkot silnika samolotowego. Kukuruźnik sowiecki przelatywał nad obozem. Na szczęście plac powoli pustoszał. Ludzie uciekali w las przed bramą główną, w kierunku na Kawęczyn, na północ i na wschód. Wielu uciekało w kierunku na Warsza­wę, chociaż partyzanci przestrzegali przed tym kierunkiem. W pobliżu war­towni - magazynu stały trzy samochody ciężarowe. Wiedział o tym "Wichura" z rozpoznania. Planował uruchomie­nie ich. W Oddziale był jeden pewny i doświadczony kierowca, ps. "Wolski". Zgodnie z planem znajdował się on od chwili rozpoczęcia akcji przy boku "Wichury". I teraz właśnie "Wichura" wezwał "Wolskiego", by zameldował czy jest możliwe uruchomienie przy­najmniej jednego samochodu. Niestety, "Wolski" nie miał dobrych wieści. Samochody - Zisy, mimo wielu prób nie dały się uruchomić. Ostatecznie trzeba było zrezygnować z wykorzystania ich.

Znakiem dla wszystkich grup, że od­bijanie zakończone, miała być zielona rakieta. Ppor. "Wichura" dał rozkaz jej wystrzelenia. Szef oddziału partyzanc­kiego ps. "Niedźwiedź" załadował rakie­tę, wystrzelił i w górę poszła rakieta ko­loru czerwonego, a ten kolor oznaczał, że grupa szturmowa prosi o wsparcie. Na szczęście pomyłka ta nie miała nega­tywnych następstw, gdyż enkawudziści z terenu obozu wystrzeliwali również takie rakiety. Grupa wsparcia pozostała na miejscu. Jednak nie wystrzelenie ra­kiety zielonej opóźniło, po zakończeniu akcji, odejście grupy "Grota" i naraziło tę grupę na walkę z enkawudzistami przybyłymi z odsieczą załodze obozu.

Przez cały czas uwalniania więźniów grupa wsparcia ostrzeliwała wartow­nię-magazyn uniemożliwiając załodze wyjście na zewnątrz. Oni starali się jed­nak wyjść. Wszyscy enkawudziści załogi znajdujący się w czasie rozpoczęcia ak­cji na zewnątrz obu wartowni starali się teraz przedostać do wartowni głównej. Nie dopuściły do tego grupy "Grota" i "Wichra". Padło wielu enkawudzistów, szczególnie pomiędzy dwoma wartow­niami. Po dwudziestu, może dwudzie­stu pięciu minutach od rozpoczęcia akcji więźniowie byli już poza obo­zem. Wtedy grupa szturmowa, a za nią wsparcia wyszły z obozu i przez pola­nę doszły do szosy wawerskiej. Za nimi poszła grupa "Wyrwy". Gdy zbliżyli się do budynku komendy NKWD powitał ich silny ogień. Enkawudziści, którzy milczeli przez całą akcję, teraz usiło­wali zastopować odwrót partyzantów. Doszło do silnej wymiany ognia, a na­wet walki z bliskiej odległości. Są in­formacje, że partyzanci usiłowali wejść do środka budynku. Jeden z nich po­dobno dostał się tam likwidując kilku enkawudzistów. Ostatecznie partyzanci odeszli bez strat. Jeden tylko z drużyny dywersyjnej został ranny w stopę, lecz poszedł o własnych siłach. Gdy przyci­chły strzały sierż. "Grot" szykował swo­ich ludzi do odejścia - i wtedy od strony Warszawy drogą wawerską nadjechały samochody z odsieczą dla załogi obozu. Samochody, zjeżdżając z drogi na po­lankę, zatrzymały się na wprost party­zantów, żołnierze zeskoczyli z samocho­dów i wyraźnie nie wiedzieli co robić. W tym czasie enkawudziści z wartowni głównej strzelali widząc ruch w po­bliżu drogi. Myśleli, że to partyzanci. Żołnierze odsieczy padli na ziemię i od­powiedzieli bardzo silnym ogniem. Byli dobrze uzbrojeni. Ta wymiana ognia odbywała się nad głowami partyzantów. Gdy na chwilę ogień przycichł, z okna wartowni wychylił się enkawudzista wołając "Blać, partizany kak krepko bi­jut!". Usłyszeli to żołnierze odsieczy. Zrozumieli, że w budynku są swoi, a nie partyzanci lub zbuntowani więźniowie. Zaczęli wołać po rosyjsku. Ogień ucichł zupełnie, żołnierze poderwali się z zie­mi i ławą ruszyli w kierunku bramy, przy której leżeli ludzie "Grota". "Grot" uspokajał swoich, nakazując by nikt nie strzelał, dopóki nie da rozkazu. Gdy enkawudziści byli w odległości około 20 m. "Grot" dał rozkaz: "Ognia!" Poleciało na nich z 5 naszych granatów. Dwa er­kaemy i 10 peemów siekło po enkawu­dzistach. Wielu z nich padło. Pozostali uciekali w kierunku Rembertowa, a niektórzy w kierunku bramy głównej. "Grot" wykorzystał zaskoczenie jakie wywołał w odsieczy i załodze wartow­ni. Poderwał ludzi i biegiem opuścili polanę wymijając budynek komendy NKWD. Za obozem skręcili w lewo, idąc lasem, tracąc chwilowo orienta­cję wyszli na tyły obozu. Chcieli do­trzeć do torów na Mińsk Mazowiecki, ale zwrot w lewo zrobili za wcześnie i zbliżyli się do torów jeszcze w mieście Rembertowie. Szybko odbili w prawo. W lesie napotykali duże grupy uwolnio­nych z obozu. Ci poszli za partyzantami. Gdy mijali Wesołą było ich już chyba z 50. Za Wolą Grzybowską przeszli tor kolejowy. Zbliżyli się do szosy z Oku­niewa do Sulejówka. Z lasu zobaczyli, że droga jest obstawiona przez żołnie­rzy w polskich mundurach. Obława. Grot zaryzykował. Ustawił swoich ludzi w dwójki. Broń na pasie przez ramię, odbezpieczona. Sam wyszedł na dro­gę, stojąc w poprzek niej przynaglał do szybkiego marszu, prawą ręką wska­zując kierunek po drugiej stronie dro­gi. Przeszli, a za nimi kilkudziesięciu uwolnionych z obozu. żołnierze - ber­lingowcy, jak ich zwano, nie mogli nie zdawać sobie sprawy kim są, a jednak przepuścili bez walki. Jeden zasaluto­wał Grotowi.

Idąc szybko weszli w las. Była już chyba 10 godz. gdy zatrzymali się na górce w lesie. Zajęli stanowiska i sto­jąc lub siedząc zjedli, co kto miał przy sobie do jedzenia. Uwolnieni z obozu rozpakowali swoje tobołki, w których mieli chleb. W tym miejscu rozdzielili się. Uwolnieni mieli uciekać dalej po kilku. Grot prowadził swoich w kie­runku Kalinowa. Przeszli jakąś rzeczkę i skręcili na północ. Dotarli w okolicę Długiej Kościelnej. Następnie poszli dalej. Z oddziałem połączyli się w oko­licach Pustelnika. Grupy szturmowe, wsparcia i "Wyrwy" poszły dalej w kie­runku na Radość. Idąc minęli Wawer, przekroczyli szosę Warszawa-Mińsk Mazowiecki, minęli Anin, przeszli jesz­cze kilka kilometrów i wreszcie na roz­kaz "Wichury" zatrzymali się w sporym zagajniku. Był już świt. Samoloty so­wieckie krążyły nieustannie, szukały. Około południa do zagajnika przyjecha­li trzej mężczyźni z rodzinami. Okazali się miejscowymi działaczami partyjny­mi. Zabrano im broń. Dostali baty za to, że służą nowym okupantom. Pozostali do odejścia Oddziału. Wtedy puszczo­no ich wolno. Oddział przeszedł w oko­lice Stanisławowa. "Wicher" ze swoimi ludźmi pomaszerował na teren Ośrodka IV.

Po kilku dniach do oddziału dotar­ła wiadomość z raportów wywiadu, że na czwarty dzień Sowieci w sekrecie pochowali 68 zabitych enkawudzistów. Dotarła i zła wiadomość. Kilkadziesiąt osób schwytanych w czasie ucieczki rozstrzelano, jak również spośród tych, co nie uciekli. Jednak stan zdrowia nie pozwolił wszystkim uwolnionym pozostać do końca. Kolejno odchodzili z oddziału.

Samoloty sowieckie, jak i jednostki NKWD w terenie poszukiwały party­zantów. Uważano, że duży oddział, a li­czyli go na około 400 ludzi, nie może na­gle zniknąć. Ostatecznie w kilka dni po akcji w Rembertowie doszło do spotka­nia i krótkiej lecz-zaciekłej walki. Było to pod wsią Antonin koło Kałuszyna. Zaskoczony oddział zdołał jednak wyjść z okrążenia tracąc 3 zabitych i 5 ran­nych. Oddział "Wichury" jeszcze kilka miesięcy był ścigany, osaczany i ata­kowany przez wojsko i milicję. Wraz z partyzantami ginęli ludzie, którzy da­wali im schronienie, żywność, opiekę nad rannymi. Oddział "wyszedł z lasu" 25 września 1945 roku, ujawniając się w ramach ujawnionego przez płk. Jana Mazurkiewicza "Radosława" Obszaru Centralnego AK. Niejeden z nich stra­cił życie po ujawnieniu.

(na podstawie witryny Znaki Czasu www.zncz.org)



Drugim opracowaniem są fragmenty artykułu Sławomira Kalbarczyka "Specjalny Obóz NKWD Nr 10 w Rembertowie". :

Nie ma chyba innego, zorganizowanego przez Sowietów na terytorium Polski obozu, który zdobyłby sobie taki rozgłos, jak Specjalny Obóz Nr 10 w Rembertowie.
Obóz ten "rozsławił" - jeśli tak można powiedzieć - ppłk Józef Światło, wicedyrektor X Departamentu MBP.
Jak wiadomo, Światło, podczas pobytu służbowego w NRD postanowił "wybrać wolność", jak się kiedyś mówiło, i 5 XII 1953 r. "zniknął" Berlinie Zachodnim. Kiedy się odnalazł, rozpoczął cykl audycji, nadawanych przez Radio Wolna Europa w od września 1954 roku, a zatytułowanych "Za kulisami bezpieki i partii", w których demaskował zbrodnie reżimu komunistycznego w naszym kraju. Owe audycje odbiły się szerokim echem z zniewolonej przez komunistów Polsce.
W jednej z nich, Światło, ujawniając rolę Sowietów w zainstalowaniu w Polsce reżimu komunistycznego, wspomniał także o ich udziale w zwalczaniu Armii Krajowej, i w tym kontekście - o obozie w Rembertowie. Światło mówił:
"Pierwszy obóz koncentracyjny dla żołnierzy AK i innych działaczy opozycji zorganizowany został przez NKWD w Rembertowie, w pobliżu Warszawy, w marcu 1945 r. Zbudowano specjalną linię kolejowa dla pociągów z masowymi transportami żołnierzy AK do Rosji."



I dalej:
"W jednym na przykład transporcie z Rembertowa, w czasie drogi trwającej miesiąc, spośród 1. 400 więźniów ponad 300 zmarło przed dojazdem do stacji końcowej na Uralu." 

Nie wszystkie informacje Światły były do końca ścisłe, w sowieckich strukturach obozowych nie znaleźlibyśmy bowiem czegoś takiego, jak obozy, wydzielone wyłącznie dla Akowców.
Podobnie, jak skądinąd wiadomo, wspomniany przez Światłę transport nie był jednym z wielu, jak zdawał się on sugerować, ale jedynym (będzie o nim jeszcze mowa), który kiedykolwiek opuścił obóz.
Specyficzną "sławę" Rembertowa utrwalił fakt, że przetrzymywano w nim aresztowanego przez NKWD w marcu 1945 r. w Milanówku pod Warszawą generała Augusta Emila Fieldorfa "Nila", komendanta Kedywu i organizacji "NIE", legendę Polski Podziemnej, przed wywiezieniem Go do łagrów na Uralu.
Można zaryzykować twierdzenie, że obóz w Rembertowie stał się symbolem brutalnego zniewalania Polski przez Sowietów w końcowym okresie wojny, symbolem bezpardonowego tłumienia niepodległościowych aspiracji Narodu Polskiego.
Jest bolesnym paradoksem, że obóz o takim znaczeniu posiada jedynie szczątkową dokumentację o charakterze urzędowym, tj. dokumentację, wytworzoną przez jego założycieli i zarządców.
To zatem, co o nim wiemy, pochodzi niemal wyłącznie od osób w Rembertowie więzionych. Sytuacja ta jest dla historyka wybitnie niewygodna, bo nie może on odpowiedzieć na wiele elementarnych pytań, związanych z dziejami tego miejsca (być może dlatego obóz w Rembertowie nie ma dzisiaj nie tylko żadnej monografii, ale nawet jednego artykułu naukowego).
Z uwagi na charakter źródeł więcej można powiedzieć o indywidualnych losach więźniów Rembertowa, aniżeli o samym obozie, o roli jaką spełniał on w sowieckiej machinie terroru.
Nadzieje na zmianę tego stanu rzeczy są raczej niewielkie, przynajmniej na razie: władze Federacji Rosyjskiej nie kwapią się bowiem z ujawnieniem obozowej dokumentacji, o ile takowa w ogóle się zachowała.
Zacznijmy od próby odpowiedzi na kilka podstawowych pytań: kto i kiedy i gdzie założył obóz i jaki był jego charakter?
Miejscem, gdzie Sowieci postanowili umiejscowić Specjalny Obóz Nr 10 były Zakłady Amunicyjne "Pocisk" filia nr. 2 w Rembertowie (zakłady nr 1 znajdowały się w samej Warszawie).
Krótko o historii tej fabryki.
Zakłady "Pocisk" zostały zbudowane w latach 1919-1921. Zatrudniały ponad 4 000 osób (w przededniu wojny ponad 1 600), były więc - jak na warunki przedwojennej Polski - prawdziwym gigantem. Produkowano tu amunicję działową, karabinowa, sportową i myśliwską, a także materiały wybuchowe dla górnictwa.
W czasie działań wojennych w 1939 r. zakłady nie ucierpiały, tyle że do końca tego roku Niemcy wywieźli stąd do Rzeszy cały park maszynowy.
W latach okupacji hitlerowskiej na terenie fabryki funkcjonowały różne obozy.
I tak, od 1942 r. do początku lipca 1944 r. istniał tu obóz dla sowieckich jeńców wojennych (był to stalag 333; jeńców było w nim ok. 3 000), następnie, od lipca 1944 r. aż do 11 IX tegoż roku - obóz pracy dla Polaków (w liczbie ok. 4 000), których zatrudniano przy pracach fortyfikacyjnych, głównie kopaniu rowów przeciwczołgowych.
Rembertów został zajęty przez wojska sowieckie 12 IX 1944 r., i oczywiście już wkrótce powstała tu placówka NKWD. Jednak sam obóz powstał znacznie później. Kiedy dokładnie - niestety nie wiadomo, najprawdopodobniej na przełomie 1944 i 1945 r. Wniosek ten wynika nie tylko z relacji więźniów, którzy w 1944 r. do rembertowskiego obozu jeszcze nie trafiali, ale także z dokumentów sowieckich. W kluczowym z nich, będącym wykazem obozów specjalnych NKWD istniejących według stanu na 10 XI 1944 r. obóz specjalny nr 10 w Rembertowie nie występuje.
Dodać tu można, że jeszcze w październiku-listopadzie 1944 r. nawet aresztowanych na terenie samego Rembertowa osadzano w innym obozie - w Sokołowie Podlaskim (wiadomo o 20 aresztowanych, którzy 30 XI 1944 r. samochodami ciężarowymi zostali wywiezieni z Rembertowa do Sokołowa).
Biorąc powyższe pod uwagę można przyjąć, z konieczności mało precyzyjnie, że obóz w Rembertowie powstał na przełomie 1944 i 1945 r., najprawdopodobniej jednak dopiero na początku 1945 r.
Tak naprawdę źródła informują o Rembertowie od połowy lutego 1945 r.
Przed opisaniem obozu warto zadać sobie pytanie: co wynika z samej jego nazwy, tj. z faktu, iż był to obóz "specjalny".
Z dostępnych dokumentów sowieckich wynika, iż obóz ten, podobnie jak inne "obozy specjalne", należał do struktury w NKWD, noszącej nazwę: Wydział specobozów NKWD ZSRR. Wydział ten z wchodził w skład Głównego Zarządu do Spraw Jeńców Wojennych i Internowanych NKWD ZSRR.
Specobozy powstały na przełomie 1941 i 1942 r. i przeznaczone były dla obywateli ZSRR, następujących kategorii: żołnierzy Armii Czerwonej, którzy dostali się do niemieckiej niewoli, kolaborantów, powracających z prac przymusowych w Niemczech i volksdeutschów.
Wszyscy ci ludzie określani byli mianem "speckontyngentu".
Oczywiście z miejsca rodzi się pytanie: dlaczego w takim razie do "specjalnego" obozu NKWD nr 10 w Rembertowie trafiali masowo AK-owcy, żołnierze NSZ-tu, pracownicy Delegatury Rządu na Kraj, członkowie polskich partii politycznych o niepodległościowej orientacji?
Nikt z tych ludzi nie zaliczał się przecież do obywateli ZSRR.
Otóż kierowanie Polaków do Rembertowa było następstwem zamieszania, spowodowanego przez olbrzymi napływ jeńców po styczniowej ofensywie Armii Czerwonej. W wywołanym ofensywą chaosie nie przestrzegano "specyfikacji" poszczególnych obozów, doprowadzając do mieszania w nich rozmaitych kategorii zatrzymanych.
Dlatego też w Rembertowie Polacy zetknęli się z właśnie z volksdeutschami (których Polacy nazywali po prostu "Niemcami"), żołnierzami z Armii generała Własowa, Rosjanami wywiezionymi na roboty do Niemiec i tam aresztowanymi przez NKWD, i innymi - jak mówili Sowieci - "kontyngentami".
Trzeba tu dodać, że w lutym 1945 r. (dokładnie - 20 lutego t. r.), tj. w chwili, kiedy obóz w Rembertowie, mówiąc kolokwialnie - "funkcjonował w najlepsze" - Beria wydał rozkaz
nr 00100, w którym nakazywał przemianowanie Wydziału specobozów NKWD ZSRR w Wydział obozów kontrolno - filtracyjnych NKWD ZSRR, niezależny od Głównego Zarządu Jeńców Wojennych i Internowanych pion w Ludowym Komisariacie Spraw Wewnętrznych ZSRR, i jednocześnie przemianowanie obozów specjalnych w obozy kontrolno-filtracyjne.
Teoretycznie rzecz biorąc również obozy kontrolno-filtracyjne miały być miejscem przetrzymywania obywateli ZSRR, na których ciążyło podejrzenie o popełnienie przestępstw przeciwko sowieckiemu państwu, przede wszystkim przestępstwa współpracy z hitlerowskim okupantem.
Tak jak w przypadku obozów specjalnych również i w przypadku obozów kontrolno-filtracyjnych zasada ta nie była przestrzegana, a wkrótce po ich utworzeniu, w marcu 1945 r., przetrzymywanie w nich obywateli państw obcych zostało nawet zalegalizowane.
Tak więc - z formalnego punktu widzenia - już w lutym 1945 r. obóz w Rembertowie przestał być obozem specjalnym.
Niezależnie od tych organizacyjnych zawiłości należy się zgodzić z opinią Witolda Bieńkowskiego, jednego z więźniów Rembertowa, o którym będzie zresztą jeszcze mowa, że był to obóz przejściowy, zbierający "konntyngenty" na wysyłkę do Rosji.
Kilka słów o wyglądzie zewnętrznym obozu i warunkach przetrzymywania więźniów.
Teren obozu został otoczony dwoma rzędami drutu kolczastego, rozdzielonymi pasem wolnej ziemi o szerokości kilkunastu metrów (chodziły po nim patrole) i rowem. Zbudowano też wieże strażnicze (tzw. wyżki lub bociany), a pofabryczne pomieszczenia (baraki) przystosowano do przetrzymywania w nich ludzi, wyposażając w prycze z bali i desek. .
Nie starczało ich dla wszystkich: część więźniów spała na gołym betonie.
Baraki były nieogrzewane, przed chłodem chroniły jedynie koce.

Na wyżywienie składało się 300 gr razowego chleba i dwa talerze wodnistej zupy dziennie.
Kontakt z osadzonymi w Rembertowie był, oczywiście, zabroniony, jednak więźniowie znaleźli sposób, by świat zewnętrzny o nich wiedział. Oto w czasie sprzątania terenu obozu, do czego byli zobowiązani, przerzucali przez druty grypsy.
Najczęściej zawierały one krótką informacje o losach więźnia, a także prośbę o potrzebne rzeczy. Poniżej przytaczamy fragment takiego grypsu, pisanego przez jednego z żołnierzy Armii Krajowej do żony:

"Moja kochana Ludeńko ! (...) Miałem b.[ardzo] ciężkie przeżycia. Koc, koszulę zabrali mnie. (...) Proszę o stary koc, miskę i łyżkę (lepiej kociołek), owijaki, koszulę, kalesony oraz chleb, cebuli, trochę tłuszczu i cukru. Paczka co dwa tygodnie. [...] Jestem w obozie w Rembertowie." 

Grypsy trafiały we właściwe ręce, dzięki temu los więźniów znany był rodzinom, a także konspiracji, i dzięki czemu mogli dostawać paczki, o których w cytowanym grypsie się wspomina - władze sowieckie zezwalały bowiem na ich dostarczanie. W paczkach najczęściej znajdowały się: odzież, bielizna, koce i żywność.
Chociaż pobyt w Rembertowie był, oczywiście, trudny, to i tak, w porównaniu z tym, co więźniowie przechodzili wcześniej w aresztach NKWD i UB - o czym będzie jeszcze mowa - stanowił chwilowe, co prawda, jednak polepszenie losu.
Można tu było bowiem spacerować, umyć się, nie prowadzono też niemal zawsze połączonych z katowaniem przesłuchań.
W relacji byłego więźnia z 1945 r. stwierdza się:

"W porównaniu z więzieniami NKWD i "Resortu" obóz jest "rajem". Powietrze, słońce, paczki z domu, prawie zupełne nie wtrącanie się do więźniów NKWD, brak pracy przymusowej (wszystkie roboty wykonują niemcy)." 

I jeszcze jeden cytat, z raportu podziemia z 25 maja 1945 r., potwierdzający tę opinię:

"Uwolnieni z obozu koncentracyjnego w Rembertowie zeznali, że w obozie warunki były znośne, natomiast badania w NKWD na Pradze były bardzo ciężkie." 

Ogólna pojemność specjalnego obozu nr 10 w Rembertowie szacowana jest na około 2 000 ludzi.
Nie mamy, niestety, żadnych statystyk, czy spisów dotyczących osadzonych w Rembertowie, a ściśle mówiąc - spisy mocno fragmentaryczne.
Według relacji Witolda Bieńkowskiego ps. "Kalski" z 1945 r., pracownika Delegatury Rządu więzionego w pierwszej połowie maja 1945 r.:

"(...) obóz liczył 1300 więźniów, w tym 120 kobiet (80 Polek, 40 niemek). Polaków było około 500 (...)." 

Z szacunków wynika, że Polaków było w obozie więcej, od 50 do 75 %.
Chociaż Rembertów był obozem sowieckim, nie oznacza to, że jego "zapełnianiem", jeśli tak można powiedzieć, zajmowali się tylko Sowieci, tj. NKWD i kontrwywiad wojskowy Smiersz.
Można powiedzieć, że na przykładzie tego obozu w pełni zamanifestowała się "braterska współpraca" sowieckich i polskich komunistów w dziele zniewalania Narodu Polskiego, bowiem "ramię w ramię" współdziałali w aresztowaniach późniejszych więźniów Rembertowa funkcjonariusze NKWD, Smiersza, Urzędu Bezpieczeństwa i Milicji Obywatelskiej.
Więźniów przekazywano sobie nagminnie: zatrzymani przez UB, czy milicję, trafiali w ręce NKWD - i odwrotnie.
Zacytujmy fragment meldunku podziemia z 23 III 1945 r., który zilustruje nam tę praktykę:

"Urząd bezpieczeństwa wspólnie z milicją urządzają obławy na terenie obwodu [AK Mińsk Mazowiecki - S. K.] i wyłapują b.[yłych] żołnierzy AK i mężczyzn w wieku poborowym.
W ten sposób 15. 3. schwytano w m.[iejscowości] Dobre i okolicach około 40 osób, które zostały wywiezione do obozu w Rembertowie."

Przekazywano Sowietom więźniów, przetrzymywanych w takich placówkach polskiego aparatu represji, jak Wojewódzki Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego przy ul. Środkowej (róg Strzeleckiej), XXVII Komisariat Milicji w Alejach Jerozolimskich czy praskie więzienia UB: przy Cyryla i Metodego oraz 11 Listopada.
Jak wynika z dostępnych źródeł, także niektórzy członkowie AK, zatrzymani przez Informację Wojska Polskiego, mającą w pierwszej połowie 1945 r. siedzibę w podwarszawskich Włochach (w kamienicy, sąsiadującej z dwiema, które zajmowało NKWD), byli przekazywani NKWD i trafiali do Rembertowa.
Przykładem zbrodniczej współpracy sowieckich i polskich organów represyjnych w wymiarze jednostkowym jest ówczesny porucznik Józef Światło. Przydzielony z wojska do sowieckiej grupy operacyjnej stacjonował razem z nią we Włochach pod Warszawą, skąd podejmował nie dające się zliczyć wypady, mające na celu ujęcie żołnierzy Polski Podziemnej, członków partii politycznych o niepodległościowym charakterze itd.
W towarzystwie "bojców" z NKWD jeździł do Milanówka, Otwocka i innych miejscowości podwarszawskich, dokonał też licznych aresztowań w samej Warszawie, nieraz wprost na ulicy.
Wszystkie jego poczynania były nacechowane skrajną brutalnością, by nie powiedzieć - sadyzmem.
Z osób, aresztowanych przez Światłę, które trafiły do Rembertowa, wymieńmy tylko
mjr Henryka Odyńca-Dobrowolskiego "Doliwę", szefa sztabu podokręgu Warszawa-Zachód "Hallerowo" AK, aresztowanego 23 II 1945 r. przez Światłę i jego nieodłącznych "bojców" w Milanówku oraz Zygmunta Domańskiego, znanego działacza Stronnictwa Narodowego, ujętego również w tej miejscowości.
Mówiąc o obozie w Rembertowie nie sposób nie powiedzieć kilku słów bliżej o jego najsławniejszym więźniu, wspomnianym już generale Fieldorfie "Nilu".
"Nil" aresztowany został 7 marca 1945 r. w Milanówku, gdzie miał się spotkać z gen. Leopoldem Okulickim "Niedźwiadkiem". Podał się za kolejarza Walentego Gdanickiego, i jako taki figuruje w materiałach NKWD (jednak z wiele mówiącą adnotacją: "czlien AK", czyli członek AK). Rzekomego Gdanickiego osadzono najpierw w areszcie NKWD w podwarszawskich Włochach, skąd w połowie marca 1945 r. przetransportowano go do Rembertowa.
Wieść o uwięzieniu "Nila" skłoniła płk Jana Mazurkiewicza "Radosława", szefa Obszaru Centralnego Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj, do podjęcia przygotowań do odbicia tak ważnego dla podziemia więźnia.
Z jego polecenia podjęto rozpoznanie, które prowadził dowódca oddziału dyspozycyjnego, ppor. podharcmistrz Paweł Henryk Kozłowski "Kmita", żołnierz Batalionu "Zośka", członek organizacji "NIE" i, oczywiście, DSZ.
Planowana akcja nie doszła do skutku. Stało się tak dlatego, że nie dysponowano potrzebnym do rozbicia obozu oddziałem (jego liczebność oceniano na ok. 40 ludzi), a inne warianty uwolnienia więźnia, np. w trakcie przemarszu na stację kolejową czy też poprzez atak na pociąg uznano za nierealne.
Myślano o ściągnięciu koniecznych do przeprowadzenia akcji żołnierzy z Lubelszczyzny, ale zanim pomysł ten urzeczywistniono, "Nil" został wywieziony do Związku Sowieckiego.
Kilka słów o innych, bardziej znanych więźniach obozu w Rembertowie.
Niewątpliwie zaliczyć do nich można generała brygady Korpusu Sądowego Edwarda Grubera, byłego prokuratora Najwyższego Sądu Wojskowego. Gruber był w chwili aresztowania i osadzenia w obozie od dawna, konkretnie od przewrotu majowego, w stanie spoczynku. Pracował jako adwokat w Warszawie.
Dalej wymienić można Jana Hoppego, byłego posła, wiceprezesa konspiracyjnego Stronnictwa Pracy. Zanim trafił do Rembertowa, Hoppe siedział w jednej celi z gen. Fieldorfem (ściśle biorąc w piwnicy przerobionej na celę) w siedzibie NKWD we Włochach pod Warszawą.
I kolejni, wybitni przedstawiciele Polski Podziemnej: Witold Bieńkowski, o którym była już mowa, pracownik Delegatury Rządu na Kraj (aresztowany jeszcze w grudniu 1944 r. w Międzylesiu został przewieziony na rozmowy z Sierowem do Lublina, stąd w marcu 1945 r. do Włoch, potem na Strzelecką i wreszcie w maju tegoż roku do Rembertowa), Józef Hajdukiewicz, reprezentant Stronnictwa Narodowego w Komisji Głównej Rady Jedności Narodowej, ppłk Zygmunt Marszewski, ostatni p.o. Komendanta Obszaru Warszawskiego AK, ppłk dypl. Stefan Górnisiewicz, szef Oddziału IV (kwatermistrzowskiego) Komendy Głównej AK (jak wynika z dokumentów archiwalnych, jego żona zwróciła się do Spychalskiego z prośbą o zwolnienie męża [na co ] otrzymała odpowiedź , że w obozie Rembertowskim znajdują się tyko Niemcy, Polaków nie ma wcale, a zwłaszcza oficerów AK).
W obozie w Rembertowie znalazło się też pewna liczba pracowników Polskiego Czerwonego Krzyża, m. in. Alfred Lewandowski, pełnomocnik Zarządu Głównego PCK w Okręgu Warszawskim.
Nie do końca wiadomo, skąd brały działania przeciwko PCK. Można się domyślać, że wpływ na to mógł mieć następujący fakt.
Otóż, jak wynika z raportu Sierowa, Pełnomocnika NKWD przy 1 Froncie Białoruskim, dla Berii z 24 marca 1945 r., trzy dni wcześniej w lokalu konspiracyjnym na warszawskiej Pradze została aresztowana grupa lubelskich AK-owców, z komendantem Lubelskiego Okręgu AK, mjr Franciszkiem Żanowskim na czele (łącznie 6 osób).

"Podczas przesłuchania - pisał Sierow - aresztowani początkowo zaprzeczali swojej przynależności do AK i twierdzili, że są pracownikami Polskiego Czerwonego Krzyża.
Przy czym większość aresztowanych miała na rękawach opaski z czerwonym krzyżem." 

Nie można jednak wykluczyć, że były i inne przyczyny represjonowania pracowników PCK.
W jednym z raportów podziemia (z połowy sierpnia 1945 r.) czytamy:

"Wg. zeznań b. Pracownika PCK pozostającego przez dłuższy czas w śledztwie NKWD - a/o PCK jest całkowicie rozpracowany. Znana jest szczegółowa działalność działaczy PCK w okresie okupacji niemieckiej.
NKWD specjalnie interesuje się Lenkiem, Madejskim, Kaflińskim [chodzi zapewne o Edwarda Lotha, prezesa Okręgu Warszawa - Śródmieście, Romualda Mandelskiego, członka władz Okręgu Warszawskiego, i Wincentego Kitlińskiego, członka władz Okręgu Kielecko - Radomskiego PCK - S. K.) ." 

Losy tych, którzy finalnie trafiali do Rembertowa były niekiedy tak zawikłane, że niekiedy aż trudno zrozumieć logikę skomplikowanych przerzutów, które urządzała im sowiecka policja polityczna.
Posłużę się przykładem grupy ok. 30-tu AK-owców, aresztowanych w końcu 1944 r. w Otwocku i okolicach (Celestynowie, Karczewie itd.). Najpierw wywieziono ich do Trąbek pod Garwolinem, gdzie byli przesłuchiwani, stąd 9 grudnia 1944 r. do Siedlec, z Siedlec, w styczniu 1945 r., do siedziby UB przy Środkowej - Strzeleckiej w Warszawie, i wreszcie do Rembertowa.
Niektórzy trafiali do Rembertowa po niesamowitych wprost perypetiach.
Oto jedna z takich zdumiewających historii.
3 - 4 IV 1945 r. NKWD założyło tzw. kocioł przy ul. Chmielnej w Warszawie. Niestety, skuteczny. W pułapkę wpadło wiele osób, m.in. por. Witold Borowski "Witek" z Narodowego Związku Wojskowego. W nocy Borowski postanowił uciec, i namówił do tego pomysłu jeszcze dwóch zatrzymanych. Po ciężkiej walce udało im się obezwładnić pilnujących ich NKWDzistów , i po piorunochronie dostać się na ulicę. Niestety, niemal natychmiast wpadli w ręce milicjantów, zaalarmowanych przez stróża budynku, biorącego uciekinierów za bandytów, którzy przekazali ich w ręce NKWDzistów, którzy zdążyli już dojść do siebie i ruszyli w pogoń.
Sowieci przewieźli zatrzymanych do swojej katowni na Strzelecką, gdzie przez kolejne dni, dwa razy dziennie pałkami i prętami katowali niedoszłych zbiegów.
Pozwolę sobie zacytować mówiący o tym fragment dokumentu polskiego podziemia z 25 V 1945 r.:

"Por.[ucznik] Borowski uwolniony z obozu w [chodzi oczywiście o obóz w Rembertowie - S. K.] podaje sposób badań NKWD na Pradze. Badany stoi w piwnicy po kolana w wodzie. Przystawia się mu w odległości 3 cm od oka pręt żelazny ostro zakończony, by się nie schylał i bije prętami metalowymi owiniętymi w drutem po karku, plecach i nogach aż do utraty przytomności." 

Zmaltretowanych więźniów odstawiono wreszcie do Rembertowa, gdzie mogli nieco dojść do siebie.
Czasami nie do końca wiadomo, co sprawiało, że dana osoba trafiała do Rembertowa. Weźmy, np. przypadek dowódcy Polskiej Armii Ludowej Henryka Boruckiego "Czarnego", aresztowanego na początku marca 1945 r. przez Sowietów wraz ze swa łączniczką - Marią Wiewiórską.
Oboje trafili do katowni NKWD na Strzelecką, siedzieli w sąsiednich celach, a nawet rozmawiali ze sobą przez otwór, wydłubany w przepierzeniu piwnicy, przerobionej na celę.
A jednak ich późniejsze losy były różne. Wiewórska trafiła do Rembertowa, a Borucki do ubeckiego więzienia na Mokotowie.
Być może słuszne są sugestie niektórych badaczy, że do Rembertowa trafiały osoby, w odniesieniu do których nie zgromadzono wystarczającego materiału dowodowego do represjonowania w drodze sądowej ("rembertowiacy" nigdy nie byli skazani), a główną przesłanką do umieszczenie ich w obozie było oskarżenie o przynależność do kategorii osób, uważanych za wrogie władzy sowieckiej.
Generalnie rzecz biorąc do Rembertowa trafiali ludzie, aresztowani w Warszawie i województwie warszawskim (wymienić tu można takie miejscowości, jak: Piaseczno, Sochaczew, Milanówek, Jeziorna, Ostowia Mazowiecka, Otwock, Pruszków), przywożono tu także ujętych na terenie województwa Łódzkiego i Poznańskiego.
Jedyny transport, jak już wspomniano, odszedł z Rembertowa w marcu 1945 r.
Wiedziano o nim już wcześniej od pracujących na miejscowej stacji kolejarzy, ponadto prac nad przygotowaniem składu kolejowego do przewozu więźniów wykonywane przez NKWD nie dały się ukryć.
W rezultacie, kiedy kolumna więźniów opuszczała obóz i przemierzała około 300 metrów, dzielących go od miejsca załadowania, towarzyszyła jej grupa bliskich i znajomych, głównie kobiet.
Transport, liczący 48 wagonów, wyruszył w drogę 26 marca 1945 r. Według statystyk sowieckich znajdowało się w nim 1 967 więźniów.
Jego przeznaczeniem był obóz jeniecki nr 231 na Uralu. Podlegał on jednocześnie GZJWI i GUŁAgowi, a ściśle biorąc - Siewuralłagowi . Miał on liczne podobozy i tzw. wydzielone łagpunkty (Wierchoturie, Pierwyj Post, Stupino, Bieriezowka, Czornaja Rieczka, Borowlanka i Koszaj).
Jechano w ogromnym stłoczeniu, a warunki w wagonach, w których wywożeni musieli wytrzymać blisko miesiąc - urągały ludzkiej godności.
Jeden z więźniów wspominał:

"W wagonach panowała duża ciasnota [...], straszny brud i smród, nie myliśmy się właściwie całą drogę, bo nie było wody do mycia. [...]
Nocą w wagonach było okropnie zimno, zwłaszcza na terenach Związku Radzieckiego, gdzie panowała jeszcze zima."

Jedyny postój zrobiono na przedmieściach Moskwy, gdzie więźniowie mogli się wreszcie umyć.
W transporcie panowała duża śmiertelność: z danych sowieckich wynika, że transport przybył z ubytkiem 148 więźniów. Dodatkowo "ubyło" 23 więźniów, którzy podjęli próbę ucieczki. 15 uciekinierów zastrzelił konwój, ale - jak wynika z polskich źródeł - więźniów nie zastrzelono w trakcie ucieczki, ale z zimną krwią rozstrzelano już po złapaniu; 8 więźniom udało się zbiec.
Zmarłych w transporcie częściowo wyładowywano na pośrednich stacjach, częściowo wieziono w ostatnim wagonie, ponieważ na stacji końcowej konwój musiał "rozliczyć się" z więźniów - liczba załadowanych i dowiezionych musiała się zgadzać, niezależnie od tego czy dowiezieni byli martwi, czy żywi.
19 IV 1945 r. transport dotarł do miejscowości Sośwa na Uralu, gdzie mieścił się zarząd Siewuralłagu. Tu wyładowano pierwszych 1000 więźniów i 57 zwłok zmarłych. Więźniów, którym udało się przeżyć, skierowano do jednego z podobozów (łagpunktów) obozu 231 - w Koszaju.
Transport ruszył w dalszą drogę i po 3 dniach przybył do miejscowości Wierchoturie, gdzie zlokalizowany był inny podobóz łagru 231. Wyładowano tu pozostałych 799 żywych jeńców i 28 zwłok zmarłych w czasie transportu.
Po odejściu transportu, obóz, będący przedmiotem naszego zainteresowania, ponownie zaczął się zapełniać, nieprzerwanie trwały bowiem aresztowania.
Obóz w Rembertowie, z natury rzeczy, budził zainteresowanie polskiego podziemia. Szczególnie w Obwodzie Mińsk Mazowiecki AK ("Mewa-Kamień"), dowodzonym przez kpt. Walentego Sudę "Młota".
Rezultatem była decyzja kpt. Sudy o rozbiciu obozu, którego dokonać miał oddział
ppor Edwarda Wasilewskiego ps. "Wichura", wzmocniony przez grupę dywersyjną IV Ośrodka Mrozy pod dowództwem ppor. Edmunda Świderskiego ps. "Wicher" (łącznie 44 żołnierzy). Celem akcji było, oczywiście, uwolnienie więźniów, którym groziła wywózka na wschód (jak wynikało z posiadanych informacji, kolejny transport szykowany był na 25 maja 1945 r.).
Postanowiono uderzyć w nocy z 20 na 21 maja, uprzedzając o kilka dni spodziewaną wywózkę. A także dlatego, że 20 wypadała sobota, kiedy to przyjmowano paczki dla więźniów. W paczkach tych planowano dostarczyć spore ilości alkoholu, który posłużyć miał do uśpienia czujności strażników.
Akcję poprzedzono dokładnym rozpoznaniem obozu, a także sporządzeniem szczegółowego planu uwolnienia więźniów oraz uprzedzeniem - przynajmniej niektórych - o planowanej akcji.
Ta ostatnia okoliczność jest potwierdzona w źródłach z epoki, np. Witold Bieńkowski, w relacji z 1945 r. pisał:

"15. V. dzięki uchwyconym w obozie kontaktom zawiadomiłem "wolność" o swym pobycie w Rembertowie. 17. V. zawiadomiono mnie o planowanej akcji, którą zrealizowano w nocy z 20 na 21 maja." 

W sobotę, 20 maja, przystąpiono do realizacji planu. Rodziny dostarczyły paczki z wiadomą zawartością, która wyeliminowała część strażników.
O 3 nad ranem nastąpiło uderzenie.
Atakującym udało się sforsować bramę i po zlikwidowaniu 4 wartowników opanować teren obozu. Zaczęto nawoływać więźniów do ucieczki, jednak przez kilka pierwszych minut nie reagowali oni na wezwania. Dopiero kiedy minęło pierwsze oszołomienie więźniowie zaczęli uciekać - jednak nie wszyscy. Część uwięzionych - z różnych względów: będąc w stanie zbytniego osłabienia, obawiając się represji na rodzinie, albo też nie widząc szans na ukrycie się - zdecydowała się pozostać na miejscu.
Aby przybliżyć klimat tego dramatycznego wydarzenia, zacytuję fragment relacji z 1945 r., złożonej przez więźniarkę uwolnioną z Rembertowa:

"w nocy wpadli chłopcy z lasu do obozu, odryglowując każdą celę wypuścili nas wołając: jesteście wolni, uciekać, spieszyć się, bo mało czasu !
osłaniając ogniem z rozpylaczy, wypuścili nas przez otwartą bramę. Część ludzi zabrali samochodami, część przedarła się na drugą stronę Wisły łodzią rybacką, a reszta poszła każdy w swoją stronę." 

Łącznie teren obozu opuściło ponad 500 osób (m. in. gen. Gruber, Hajdukiewicz, Bieńkowski, Lewandowski).
Powodzenie akcji zawdzięczano po części niefrasobliwości kierownictwa obozu, który zlekceważył doniesienia o możliwości jego rozbicia przez polskie podziemie.
Pisał o tym z wyraźnym oburzeniem szef NKWD, Ławrentij Beria, w rozkazie z 31 V 1945 r.:

"(...) już 19. 5 zastępca komendanta obozu major Kriuczkin otrzymał ostrzeżenie od zastępcy komendanta wydziału operacyjnego o istniejącej możliwości dokonania napadu na obóz w celu uwolnienia przez bandę przetrzymywanych tam aresztowanych. Mimo to, wbrew zaleceniom zastępcy komendanta ds. operacyjnych, major Kriuczkin, komendant garnizonu do spraw ochrony obozu - porucznik Samochin i zastępca komendanta batalionu 332 specjalnych wojsk konwojowych NKWD - kapitan Drankin - odpowiedzialni za ochronę obozu, nie podjęli żadnych działań zmierzających do podwyższenia gotowości bojowej oraz czujności [tu uwaga: z polskich źródeł wynika, że nie było tak do końca, na 2-3 dni przed rozbiciem obozu na drzwiach baraków zainstalowano masywne sztaby, i odtąd baraki były na noc ryglowane]. Korpus oficerski obozu, jak również ochrona obozu nie zostali skoszarowani i w chwili dokonania napadu na obóz znajdowali się na prywatnych kwaterach. Sam major Kriuczkin w chwili napadu nie znajdował się w nim - przebywał na bankiecie wydanym przez komendanta garnizonu miasta."

Za zaniedbania w zakresie zabezpieczenia obozu posypały się kary. Beria nakazał w cytowanym rozkazie zastępującego komendanta obozu, komendanta garnizonu ochrony obozu, por. Sanochina, i zastępcę komendanta 332 batalionu specjalnych wojsk konwojowych NKWD ZSRR, kapitana Drankina, aresztować i przekazań sądowi polowemu. Innych winnych Beria nakazał zdjąć ze stanowisk jako nie wywiązujących się ze swych obowiązków i zdegradować.

Wkrótce okazało się, że w okupowanym w istocie przez Sowietów kraju ukrycie się wyzwolonych z Rembertowa więźniów jest prawie niemożliwe.
Byli oni sukcesywnie wyłapywani na podstawie swego rodzaju listów gończych sporządzonych przez NKWD (zawierały one nazwiska uciekinierów), przez pościg, w który ruszyły pododdziały 2 pułku Wojsk Pogranicznych NKWD ZSRR i ochrona obozu, a także sowieckie oddziały na Pradze i Milicję.
Ogółem ujęto około 200 uciekinierów.
Przeprowadzona przez oddział "Wichury" akcja była jedyną akcją na obóz NKWD na terytorium Polski, która zakończyła się sukcesem
Schwytanych więźniów poddano straszliwemu katowaniu, urządzając im coś w rodzaju stosowanego w carskim wojsku przepuszczenia przez pałki (rózgi), inaczej mówiąc - "ścieżkę zdrowia".
O tym, jak wyglądała ta barbarzyńska operacja, najlepiej mówią wspomnienia, relacje i zeznania tych, którzy ją przeżyli. Pozwolę sobie zacytować jedno z takich, pełnych dramatyzmu źródeł:


"Po przewiezieniu do obozu schwytanym kazano ustawić się w rzędzie (...) Potem nadbiegła grupa funkcjonariuszy więziennych i więźniów rosyjskich i ukraińskich z rurkami metalowymi, odziomkami, deskami z gwoździami, [którzy] ustawili się w dwa równoległe szeregi w kierunku wejścia do nieużywanej małej hali.
Więźniom kazali po kolei przechodzić między nimi. I bili z obu stron. Ja - wspomina autor relacji - starałem się przebiec szybko, [ale] nic to nie dało, bo wpadli za mną do pomieszczenia i bili tam aż straciłem przytomność. Miałem złamane cztery żebra, obojczyk, kość strzałkową w prawej ręce, trzy palce, kość goleniową i rozbitą głowę z pękniętą czaszką." 

Ponad 20 więźniów zmarło w wyniku bestialskiego bicia. Przez 3 kolejne dni po masakrze nie udzielono pobitym żadnej pomocy lekarskiej; leżeli oni, często nieprzytomni, na pryczach, nie mając nawet najprymitywniejszych opatrunków.
Dopiero 4-go dnia pojawili się sanitariusze i opatrzyli najciężej rannych. Tak naprawdę jednak dopiero o pomocy medycznej możemy mówić dopiero od następnego dnia, kiedy to jeden z więźniów, dr Zienkiewicz, założył więźniom solidne opatrunki i "szyny" na połamane ręce i nogi.
Jak wynika z dostępnych źródeł, "ukaranie" więźniów nie ograniczyło się do bicia. Grupę, licząca około 20 pojmanych uciekinierów, odprowadzono do pobliskiego lasku i tam rozstrzelano.
Po pewnym czasie ofiary nieludzkiej zemsty zaczęły powracać do zdrowia.

"Z izby chorych - wspomina jedna z więźniarek Rembertowa - zaczęli wychodzić ludzie-widma: kulejący, wsparci na kijach, z obwiązanymi głowami - to złapani uciekinierzy." 

Akcja na obóz w Rembertowie dowodzi, że czasami głoszona teza o perfekcyjnej pracy NKWD nie jest do końca prawdziwa.
"Incydent", jeśli tak można powiedzieć, z Rembertowem, nie był bowiem jedyną "wpadką" sowieckich organów, o której wiemy. Wystarczy powiedzieć, że wcześniej, 27 III 1945 r., z mającego strategiczne znaczenie, wielokrotnie już wspominanego aresztu NKWD we Włochach miała miejsce ucieczka grupy więźniów, wśród których znajdował się członek Rady Jedności Narodowej - Mieczysław Jakubowski.
Rozbicie obozu było kompromitacją NKWD, zapoczątkowało też proces stopniowej likwidacji obozu.
Pozostałych więźniów, w liczbie około 1000, wywieziono 4 VII 1945 r. do sowieckiego obozu przy ul. Słonecznej w Poznaniu. Przekazani władzom polskim zostali osadzeni w więzieniu w Rawiczu.
Warto wspomnieć, że transport z Rembertowa do Poznania został zaatakowany 26 VII 1945 r. przez oddział Mariana Bernaciaka "Orlika" na stacji kolejowej w Bąkowcu. Odbito 130 więźniów.
W lipcu 1945 r. obóz w Rembertowie przestał istnieć.
(na podstawie www.ipn.gov.pl)

 

Protokół przesłuchania Jerzego Kapczyńskiego
Warszawa, 9 maja 1991 r.

Przy końcu kwietnia lub na początku maja 1945 r. ja wraz z grupą więźniów (ok. 15 osób) zostałem przewieziony samochodami ciężarowymi do obozu w Rembertowie. Obóz był strzeżony przez żołnierzy radzieckich. Więźniowie mieszkali w barakach, w których były prycze drewniane bez żadnego przykrycia. W sumie na terenie obozu było 5 baraków. W jednym z baraków był szpital. Widziałem, jak codziennie rano z baraku szpitalnego wynoszono ok. 20 zwłok, które zakopywano poza terenem obozu. Wyżywienie było bardzo złe, bez pomocy żywnościowej z zewnątrz przeżyć w obozie było trudno. W maju 1945 r. chodziły po obozie słuchy, że ma nastąpić odbicie więźniów.
Rosjanie musieli o tym wiedzieć, bo ok. tygodnia przed odbiciem posterunki żołnierzy radzieckich zostały wzmocnione. W Zielone Świątki 1945 r. nastąpiła - jak ja to określam - próba odbicia więźniów. W nocy były strzały wokół obozu. Drzwi w moim baraku zostały otwarte, ale nie było chętnych do ucieczki. Jeden z mężczyzn z mego baraku usiłował wyjść na teren obozu, ale został postrzelony w oko i część więźniów zrezygnowała z ucieczki. Ci, co wyzwalali, wzywali po nazwiskach więźniów, wzywając do ucieczki. Była otwarta główna brama do obozu, która była bez przerwy ostrzeliwana. Ja z obozu nie uciekłem. Przed bramą główną na terenie obozu widziałem stos ciał zastrzelonych przy próbie ucieczki. Następnego dnia rozpoczęły się represje polegające na biciu więźniów po wprowadzeniu uciekinierów do obozu. Rosjanie bili więźniów karabinami po całym ciele. Schwytanych wprowadzano do baraku nr 1 i tam ich bito. Widziałem, że z tego baraku wynoszono przez ok. 2 tygodnie zwłoki ludzkie. Zwłoki te nosili więźniowie na nosiłkach. Gdzie zwłoki chowano, nie widziałem. Widziałem, że dwóch mężczyzn w polskich mundurach na rozkaz komendanta obozu wyprowadziło z obozu jednego z więźniów, którego ci w polskich mundurach na moich oczach zastrzelili z pepeszy.
Sam słyszałem rozkaz komendanta obozu zastrzelenia więźnia.
4 lipca 1945 r. transportem kolejowym zostałem wraz z innymi przewieziony do Poznania.

Źródło: Archiwum IPN


Protokół przesłuchania Ireny Trafikowskiej z d. Skibińskiej
Warszawa, 19 lipca 1991 r.

Brałam udział w Powstaniu Warszawskim jako łączniczka i sanitariuszka w batalionie "Parasol". 7 marca 1945 r. wieczorem przyszedł do mnie w wojskowym mundurze człowiek i przedstawił się jako Światło, szukał broni, uderzył mnie w twarz. Następnie kazał mi zapakować swoje rzeczy i sprowadził mnie do samochodu. Przewieziono mnie do Włoch pod Warszawą. [...] W kwietniu zostałam wraz z innymi osobami przewieziona do obozu w Rembertowie. Utworzono tam oddzielne sale dla kobiet i oddzielne dla mężczyzn. W mojej sali na trzech poziomach prycz mieściło się ok. 50 kobiet. Były wśród nich Polki z konspiracji okupacyjnej i pookupacyjnej, Rosjanki i Volksdeutschki. W mojej sali były kobiety z różnych środowisk. Przeważnie inteligencja. Przypominam sobie jedynie imiona niektórych z nich, mianowicie: Janina - nauczycielka z Sokołowa Podlaskiego, Jadwiga - mieszkanka Pragi, Zofia marząca o studiach, Halina podająca się za łączniczkę "Niedźwiadka". Wśród mężczyzn byli partyzanci z AK, głównie z terenów Białostocczyzny, Białej Podlaskiej oraz Polesia, byli tam również inteligenci z Warszawy.
W nocy. najprawdopodobniej z 20 na 21 maja 1945 r., miała miejsce akcja odbicia grupy więźniów. Mówiono, że partyzanci przyjechali po swoich. Wobec sforsowania bramy do ucieczki rzucili się również inni więźniowie. Następnego dnia przyprowadzono do obozu pojmanych więźniów. Schwytanych bito i kopano, następnie umieszczono ich w oddzielnym budynku skąd słychać było krzyki. Ogłoszono w czasie apelu, że uciekło ok. 400 osób. Ile osób zostało zabitych w czasie ucieczki, tego nie wiem. Widziałam kilka trupów na dziedzińcu, między którymi była Jadwiga z naszej sali. nazwiska nie znam. Pod koniec maja przyjeżdżały nowe transporty z więźniami z Białostockiego, z Warszawy. W transporcie z Warszawy przybyło 25 osób, natomiast z Białegostoku ok. 430 ludzi. w tym 40 kobiet.
Niektórzy zatrzymani byli już w styczniu 1945 r. Była wśród nich 70-letnia staruszka i 15-letnia łączniczka. 4 lipca wywieziono nas w wagonach towarowych do Poznania, gdzie umieszczono nas w dużym obozie.

Źródło: Archiwum IPN


Protokół przesłuchania Barbary Brudnias z d. Koperskiej
Warszawa, 30 kwietnia 1991 r.

W czasie okupacji niemieckiej mieszkałam wraz z rodzicami w Radomiu. Ojciec mój był powiatowym lekarzem weterynarii. 16 stycznia 1945 r. do Radomia wkroczyły wojska radzieckie, a 23 marca 1945 r. o 5.00 rano do mieszkania naszego przybył żołnierz radziecki i oświadczył, że zabiera ojca do chorego konia. Ojciec został zaprowadzony do budynku na ul. Mickiewicza, w którym mieściło się NKWD.
Ojciec został wywieziony do obozu w Rembertowie. Matka kilkakrotnie jeździła do tego obozu i podawała ojcu jedzenie. Przywoziła również od ojca różne karteczki odbierane przez pasącą obok obozu kozy staruszkę. W jednym z grypsów ojciec przekazał nazwiska 15 osób z terenu woj. kieleckiego przebywających z nim w obozie. Matka zawiadomiła rodziny osób podanych w grypsie. Do obozu mama zawoziła szczepionkę przeciw tyfusowi i strzykawki. W jednym z grypsów ojciec donosił. że skręcił nogę. Za kilka dni matka widziała ojca na placu obozu, jak chodził o kulach z nogą w gipsie. Prawdopodobnie 23 maja 1945 r. dowiedzieliśmy się, że na obóz w Rembertowie napadła grupa dywersyjna AK. W kilka dni po tym do mieszkania naszego przybyła pani, która przedstawiła się jako Glinko, i oświadczyła, że ojciec mój został w czasie ucieczki zastrzelony. Wiem, że po napadzie na obóz przez ok. 2 tygodnie dzień i noc dyżurowało u nas w mieszkaniu dwóch enkawudzistów. Chyba w rok po tych wydarzeniach przybył do naszego mieszkania lekarz medycyny dr Zienkiewicz, chirurg z Radomia, i oświadczył, że przebywał wraz z ojcem w obozie w Rembertowie i widział, jak przywieźli na teren obozu m.in. zwłoki mojego ojca. Dodał, że widział. jak po obozie biegał rozwścieczony komendant o nazwisku Kruczkin (w stopniu majora NKWD), chwaląc się, że osobiście zastrzelił mojego ojca. Dr Zienkiewicz poinformował matkę, że n ojciec mój został pochowany w zbiorowej mogile w odległości 60 kroków od komina fabrycznego, który wówczas był na terenie obozu.

Źródło: Okręgowa komisja Ścigania  Zbrodnie przeciw Narodowi Polskiemu

 

Rembertów. Relacja uwolnionej: "w nocy wpadli chłopcy z lasu do obozu, odryglowując każdą celę, wypuścili nas, wołając: "jesteście wolni, uciekać, śpieszyć się, bo mało czasu!". Osłaniając ogniem rozpylaczy, wypuścili nas przez otwartą bramę. Część ludzi zabrali samochodami, część przedarła się na drugą stronę Wisły łodzią rybacką, a reszta poszła każdy w swoją stronę. Ja skierowałam się w stronę Wawra przez Wisłę, nie zatrzymana przez nikogo".

Gryps z Rembertowa.
"W nocy z 20 na 21 maja ok. godz. 2.00 napadnięto na obóz izolacyjny w Rembertowie. Część ludzi uwięziono, resztę rozpuszczono. Obóz liczył ok. 1500 ludzi, z tego prawie połowa Polaków. Rozpuszczeni więźniowie udali się w różnych kierunkach. Jednak zaalarmowane różne jednostki sowieckie] wraz z MO zarządziły obstawienie drogi do W-wy i innych miejsc; kilkuset ludzi zatrzymanych samochodami lub pieszo sprowadzono z powrotem do obozu. Ja osobiście zostałem zatrzymany przez żołnierzy sowieckich w pobliżu Targówka i wraz z innymi sprowadzony do komendy wojennej na Targówku, skąd samochodami przewieziono nas do obozu. Po wjeździe na teren obozu ustawiono nas w "dwójki" przed budynkiem sztabu, gdzie poddano rewizji, zabierając dosłownie wszystko, a nawet niektórych rozebrano z lepszej garderoby i obuwia. Mnie zabrano marynarkę i płaszcz, wszystkie drobiazgi i pieniądze, ok. 350 zł. Wszystko to działo się na oczach oficerów obozu z mjr. Kruczkinem na czele. Po ograbieniu, wprowadzono ludzi pojedynczo do baraku, gdzie czekający oprawcy zaopatrzeni w kawały drzewa okrągłego, deski i sztaby żelazne bili każdego do nieprzytomności, zadając straszne rany i łamiąc kości. Barak, gdzie odbywała się masakra więźniów, mieścił się naprzeciwko sztabu, a sama masakra odbywała się na oczach oficerów obozu. Bili Rosjanie - cywile w liczbie 6-7 osób oraz Rosjanie - żołnierze. Cywilami byli miejscowi szewcy, "szofer", "ślepy", kucharz - Niemiec i inni. Tego dnia, to jest 21 maja, zmasakrowano przeszło 100 osób. Widok był makabryczny, podłoga zalana krwią, połamane deski i kawały drzewa ze śladami krwi oraz leżących nieprzytomnych ludzi, których z powodu połamania rąk lub nóg trzeba było układać na pryczy.
Ja osobiście odniosłem trzy głębokie rany głowy, złamanie lewej ręki i poważne obrażenia całego ciała. Po masakrze oficerowie sowieccy kazali iść przed studnię i zmyć krew. Przez trzy dni nikt nie otrzymał żadnego opatrunku, dopiero 4 dnia przybył sanitariusz sowiecki z dwiema sanitariuszkami, którzy tylko ciężko pobitych prymitywnie opatrzyli. Mnie posmarowano rany na głowie tylko jakimś płynem. Dopiero następnego dnia więzień lekarz dr Zienkiewicz dokonał solidnych opatrunków oraz powkładał połamane ręce i nogi w "szyny". Robił to wszystko w miarę dostarczania środków, których stale nie było.
W wyniku masakry zmarło w ciągu kilku dni przeszło 20 osób.
Wiele osób zastrzelono. Znęcano się przede wszystkim nad inteligencją. Przez szereg dni nad więźniami wisiała groza masowego rozstrzelania, lecz później kurs złagodniał
".

II. Gryps z Rembertowa.
"W czasie uwalniania więźniów, wskutek silnego dwustronnego ognia, pod drutami obozu zostało zabitych 25 osób. Trudno było ustalić, w jaki sposób zostali zabici, ponieważ nie wolno było wyglądać z celi, a spoza drutów przynoszono bezkształtną krwawą masę, co pozwala sądzić, że strzały były oddane seriami z bliska, a następnie widać było, że ręce, nogi, piersi deptane były bezlitośnie. Po przyniesieniu tych 25, następnych nie znoszono do obozu, lecz niesiono wzdłuż drutów w lewo, do lasku i tam do dołu składano. Naliczyłem około 50, ale mogli nieść innymi ścieżkami dla mnie niewidocznymi. Stan przed ucieczką wynosił 1460, po ucieczce 940. Rano zaczęła się martyrologia tych, którzy zostali złapani z powrotem. Przyprowadzano przed sztab ludzi partiami, najpierw 20. Zdarto z nich ubranie. Walono kolbami do tego stopnia, że trzy karabiny połamali w drzazgi na głowach nieszczęsnych. Sześć osób zakatowano na śmierć, jednego zastrzelił bojec w kącie ganku serią naboi. Oprócz bojców i oficerów brali udział w biciu: ślepy, szofer, kucharz - Niemiec, szewc Kostiuszenko i Striełkow - sekretarz oraz dwóch szewców. Bili żelazem do nieprzytomności. Jednemu z więźniów Gozdalikowi skakał po piersiach olbrzym kucharz, łamiąc mu żebra i odbijając nerki. Specjalnie silnie pobito Weisisa i Kurnatowskiego, Krajewskiego Mieczysława mjr Kruczkin kazał rozstrzelać. Trzech ludzi z łopatami szło za nim, aby go zakopać. Przywieziono autem znów kilkadziesiąt osób, których również bito. Przez 4 dni nie mieliśmy dostępu do chorych, dopiero później przekradaliśmy się do tzw. izby chorych (ciemny budynek, maleńkie okienka, ściany na zewnątrz posmarowane smołą), umieszczono tam ok.
80 pobitych, z których 3-4 umierało dziennie. Przez trzy dni nie dawano im nic jeść, zdarto z nich wszystko i podzielono między siebie. Po p~ru tygodniach przyjechała jakaś komisja NKWD z Warszawy i badała, kogo pobito i kto bił i zapowiedziała, że mjr Kruczkin będzie etapem przewieziony. Rzeczywiście mjr Kruczkin i kpt. Aleksandrow odjechali, przyjechał nowy major z personelem własnym. Depozyty nasze są już rozkradzione, bo nowa władza orzekła, że są tylko te depozyty, które oni przyjęli
.

źródło: album "Śladami zbrodni" dr Tomasza Łobuszewskiego, wydany nakładem Komisji Ścigania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu IPN

Filmy o obozie NKWD w Rembertowie

http://www.youtube.com/watch?v=j_ooci4Eb40

http://www.youtube.com/watch?v=Ta5-K--HWCs

http://www.youtube.com/watch?v=-CeWpuZo5EU

http://www.youtube.com/watch?v=WqsN7nVBVPw